Niesamowitą siłą woli odłączona przez weekend od kompa przeczytałam trzy książki!!! Na pierwszy ogień poszedł Marek Krajewski i jego najnowsza książka "Erynie". Tym razem akcja książki toczy się we Lwowie, dochodzenie w sprawie okrutnego morderstwa małego chłopca prowadzi komisarz Edward Popielski.
Niestety, "nieświadoma praw i obowiązków", a w zasadzie zasad rządzących cyklem książek Krajewskiego, zaczęłam od złej książki... Powinnam była zacząć od "Głowy Minotaura", gdzie komisarz Popielski pojawia się po raz pierwszy, prowadząc z Eberhardem Mockiem śledztwo w sprawie bestialsko zamordowanej kobiety. Doprawdy, nieźle się we dwóch dobrali, "miłośnicy starożytności o kobiecego ciała"... Choć, nie ukrywam, że swoimi metodami śledczymi doprowadzają mnie do szału [podobnie jak dr House]. I podobnie jak dr House'a, Krajewskiego czytywać będę niezależnie od tego, jak bardzo mnie spółka Mock/Popielski wkurza.
Wreszcie złapałam "feeling", by wziąć się za "Zaginiony symbol" Dana Browne'a. I całe szczęście, dzięki temu udało mi się siłą rozpędu przeczytać ją w kilka godzin, zwalniając przy koszmarnie rozwlekłym zakończeniu... Cóż mogę rzec? Czyta się momentami ciekawie. Akcja toczy się w Waszyngtonie, a tematyka to świat symboli i rytuałów masońskich. Czasem miałam wrażenie, jakbym czytała "Kod Leonarda", a przed oczami nieustannie miałam Toma Hanksa. Cóż, począć - dla mnie profesor Langdon już na zawsze będzie miał twarz Hanksa...