piątek, 5 listopada 2010

W ramach wczorajszego wieczornego "Seansu z żelazkiem" -  zachęcona fragmentem umieszczonym GdzieśWPrzestrzeni przez Kurę Domesticę - sięgnęłam po raz kolejny po "Monty Pytona i Święty Graal".

Już przy scenie z Francuzami łzy zaczęły mi zalewać oczy, prasowanie odstawione, żeby krzywdy sobie nie zrobić, a zdegustowane dzieci [zdegustowane szlochem matki] zatrzasnęły drzwi do swoich pokoi.

Z oglądaniem i polecaniem filmów grupy Monty Pyton jest jak  ze słynnym "To be or not to be", albo lubisz ten rodzaj humoru, albo nie. Innej opcji nie ma. Mnie śmieszy, od początku, od rozważań na temat łupiny kokosa, który imituje odgłos konia [podobno budżet był tak skromny, że twórcy nie mogli pozwolić sobie na wykorzystanie prawdziwych, wpadli więc na sprytny pomysł, jak to ominąć], poprzez Krwiożerczego Królika, czy też Rycerzy, Którzy Mówią "Ni!". 
 
Myślę, że dziś obejrzę go sobie jeszcze raz, obowiązkowo ze słuchawkami, by słuchać, słuchać aktorów mówiących z moim ulubionym "british accent".
 


4 komentarze:

  1. Może rycerze, którzy mówią 'Ni!' są straszni...
    Ja tam nie jestem rycerzem żadnym, więc gdy mówię 'ni' do mojego (rocznego) synka tyciego, ten zaśmiewa się do rozpuku. Mówię w tej sytuacji głośno, że ma poczucie humoru jak tatuś. I że jak mama będzie za bardzo nam na nasze męskie głupoty patrzeć bokiem, abo - co gorsza - stawać okoniem, to sprawdzimy, czy czasami nie waży więcej, niż kaczka :-)

    OdpowiedzUsuń
  2. Ha, ha, dobre! Ale jaka? Afrykańska czy europejska?

    OdpowiedzUsuń
  3. Jeśli myślimy o jaskółce ;D

    OdpowiedzUsuń
  4. No właśnie: kaczka, to kaczka. A co do jaskółek, to ja tam nie wiem... I co one potrafią - obciążone lub nie...

    OdpowiedzUsuń